piątek, 26 stycznia 2018

Machinarium

Po długiej przerwie wracam z zapowiedzianą recenzją gry Machinarium. Jest to dzieło studia Amanita Design - autorów słynnej serii Samorost.
Gra utrzymana jest w industrialnym klimacie i podobnie jak Samorost należy do typu "wskaż i kliknij". Może nie brzmi to zbyt skomplikowanie i zachęcająco, ale ostatnimi czasy jest to mój ulubiony gatunek gier - szczególnie kiedy pełne są pięknej grafiki, pomysłowych łamigłówek i wciągającej fabuły.
Nasza przygoda rozpoczyna się na wysypisku, gdzie zostaliśmy zrzuceni przez latającą śmieciarkę. Po szybkim ogarnięciu podzespołów (tak, jesteśmy robotem o imieniu Josef) ruszamy z powrotem do miasta - tytułowego Machinarium. Szybko dowiadujemy się, że uprowadzenie Josefa, to nie był przypadek, tylko podstęp szajki zwanej The Black Cap Brotherhood. Organizacja spod ciemnej gwiazdy planuje akcję, która zagraża całemu miastu, w tym Bercie - ukochanej naszego głównego bohatera. Nie pozostaje nam nic innego jak wspomóc Josefa w misji ratunkowej.
Już na samym początku natknąć się możemy na nieoczywiste łamigłówki. Podejmowanie wielu bezmyślnych prób na chybił trafił prowadzi do szybkiej frustracji. W tego typu grach zwykle z pomocą przychodzą podpowiedzi. Ale jaka to przyjemność przejść grę w ten sposób? Autorzy sprytnie zaprojektowali system wskazówek. W chwili zwątpienia możemy skorzystać z księgi rozwiązań. Proste? Prawie... Księga uchyli rąbka tajemnicy dopiero po przejściu mini gry w stylu retro.
Wracając do głównego bohatera - umiejętnością Josefa jest... elastyczne ciało. Możemy wydłużać je i skracać w celu np. sięgnięcia po różne przedmioty. Oczywiście elastyczność ta ma swój limit i ograniczona jest do trzech poziomów, a każdy z nich cechuje się inną szybkością poruszania. Należy wspomnieć, że w odróżnieniu od gry Samorost, w przypadku Machinarium możemy wejść w interakcje z przedmiotami znajdującymi się wyłącznie w naszym zasięgu. Nerwowe klikanie po całym ekranie do niczego nas nie doprowadzi...
W Machinarium nic nie dzieje się bez powodu. Każde poboczne zadanie i każdy odkryty element przybliża nas do głównego rozwiązania. Przedmioty, które znajdziemy możemy nie tylko wykorzystywać w ich domyślnej wersji, ale także łączyć z innymi.
Mimo, że naszym celem jest unieszkodliwienie szajki, nie wykorzystujemy siły i przemocy. Drogą prowadzącą do sukcesu jest spryt i współpraca z innymi mieszkańcami miasta. Dialogi zastąpiono dymkami z graficznym/komiksowym przekazem. Podobnie jak w Samoroście historia opowiedziana jest bez słów, co pozwala degustować się ścieżką dźwiękową.
Z czystym sumieniem polecam grę Machinarium równie gorąco jak serię Samorost. Rozgrywka jest tak wciągająca, że można się w niej zatracić. Nie zdradzając zbytnio fabuły, liczę na kontynuację przygód Josefa i Berty, gdyż przemyślane zakończenie zostawiło studiu Amanita otwartą furtkę w tej kwestii.

niedziela, 5 marca 2017

Seria Samorost

Moja przygoda z Samorostem rozpoczęła się wiele lat temu, na jednej ze stron internetowych z mini-grami online. Szybko dotarłam do momentu, z którym nie potrafiłam sobie poradzić, ale obiecałam sobie, że jeszcze powrócę, a tymczasowa poddana, to tylko oczekiwanie na odpowiedni moment do ataku. Rok temu, kiedy zobaczyłam reklamę najnowszej części, w momencie coś we mnie zadrżało - musiałam dorwać tę grę i jeszcze raz wyruszyć na kosmiczną przygodę ze swoim małym, białym przyjacielem i tym razem doprowadzić wszystko do końca. Tak też się stało, więc zajrzyjmy do mojego kosmicznego dziennika.

Seria składa się z trzech części. Jest to przygodówka pełna logicznych zagadek. Uniwersum to niezmiennie kosmos pełen różnorodnych planet, a naszym bohaterem jest skrzat w białym kubraczku. Gra charakteryzuje się niepowtarzalną grafiką - realistyczną i surrealistyczną zarazem. Jej złożoność i różnorodność wzrasta wraz z kolejnymi częściami gry. W początkowych opieramy się głównie na krajobrazach leśnych i skalistych z elementami starego industrialu, gdzie w przypadku trzeciej części, niektóre elementy otoczenia wyglądają jak wyjęte wprost spod mikroskopu. Drugą mocną stroną gry jest ujmująca muzyka i fakt, że historia opowiedziana jest głównie dźwiękiem.
Samorost 1
Przygoda rozpoczyna się na małej, przypominającej korzeń drzewa planecie. Nasz skrzaci bohater zauważa, że w stronę jego domostwa pędzi inna drzewo-podobna planeta. Musi jakoś zapobiec zderzeniu i podejmuje decyzję o "abordażu". Wsiada w swój blaszany statek z zamiarem zmiany trajektorii lotu wrogiego ciała niebieskiego. Na planecie czeka go kilka łamigłówek, bowiem dotarcie do centrum dowodzenia nie jest (i nie powinno być) banalnie proste. Gra jest stosunkowo krótka i dostępna online na stronie producenta - Amanita Design.
Samorost 2
W drugiej części znowu spotykamy się na leśnej planecie. Akcja rozpoczyna się podczas najazdu kosmitów na ogród białego skrzata. Waleczny psi przyjaciel próbując udaremnić kradzież owoców, zostaje porwany przez kosmitów. Razem ze skrzatem ruszamy w pościg. Po dotarciu na sąsiednią planetę czeka na nas wiele zagadek i złożonych mechanizmów. To co cieszy, to fakt, że po wykonaniu głównej misji gra się nie kończy - czeka nas jeszcze pełna przeciwności losu droga powrotna.
Samorost 3
Trzecia część jest zdecydowanie najbardziej rozwinięta i złożona. Samorost został wyniesiony na wyższy poziom. Historia potrafi wciągnąć na długie godziny, a rozwiązane zagadki napawają satysfakcją. Dodatkowo gra pełna jest tajemnic, których odkrywanie sprawiało mi wielką radość. Jak stwierdziłam w trakcie gry - tutaj żaden kamień nie rusza się bez powodu.
W odróżnieniu od poprzednich części, mamy większą kontrolę nad naszym bohaterem, a świat jest zdecydowanie bardziej rozległy i zamiast rozdziałowej rozgrywki, pozwala nam na pewną dowolność odkrywania.
Rozgrywkę rozpoczynamy, kiedy na naszą planetę spada złota wuwuzela. Okazuje się, że jest to magiczny artefakt, dzięki któremu możemy porozumiewać się z duszami przedmiotów. Niegdyś była to własność mnicha, który wraz z innymi podobnymi sobie wykorzystał jej moc do uchronienia kosmosu przed zniszczeniem. Z czasem dowiadujemy się, że nasze uniwersum ponownie jest zagrożone i ruszamy na ratunek.
Gra nie ma ostrego zakończenia. Po wypełnieniu naszej misji ratunkowej, możemy wrócić i powiadomić o tym napotkanych po drodze kosmicznych przyjaciół, zwiedzać przestworza kosmosu w poszukiwaniu pominiętych tajemnic, lub wybrać się do swojego domku i śnić o przeżytych przygodach.
Cały czas jestem pod wrażeniem jakie wywarła na mnie ta seria. Wciągające historie opowiedziane bez użycia słów, pomysłowo skomponowana muzyka i główny atut - grafika na długo pozostaną w mojej pamięci, a każde wspomnienie będzie budziło sentyment. Zamierzam zgłębić inne produkcje studia Amanita Design (Machinarium oraz Botanicula) i wiem, że się nie zawiodę.

wtorek, 26 stycznia 2016

Chicken Invaders 5

Korzystając z gasnącej lecz wciąż sporej popularności najnowszych Gwiezdnych Wojen, chciałabym nawiązać do gry Chicken Invaders. Przemierzając otchłanie kosmosu wcielamy się w postać nieustraszonego zjadacza chickenburgerów, a naszym głównym przeciwnikiem są kurczaki pragnące zagłady Ziemi. Gry z serii intrygują i bawią, pełne są słynnych  motywów muzycznych oraz odniesień do wspomnianych Gwiezdnych Wojen (Hen Solo) i Star Treka (Henterprise).
Rozgrywka (łudząco podobna do pegasusowego Galaxy) opiera się na zestrzeliwaniu kurczaków i zbieraniu pozostających po nich udek tudzież chickenburgerów. Aby zwiększyć swoją siłę rażenia mamy do dyspozycji szereg umocnień, które wypadają z losowych ptaków. Innym wartym uwagi łupem są kolorowe prezenty - każdy odpowiada innemu rodzajowi broni, od dział laserowych i neutronowych po wyrzutnię popcornu i widelców. W każdym z rozdziałów mamy szansę zdobyć skrytą w sejfie satelitę - broń masowego rażenia al'a wirus ptasiej grypy, czy wyrzutnia rakiet. Taki dodatek jest oczywiście zapowiedzią czegoś wielkiego... wielkiego kurczaka - bossa.
Chciken Invaders 5 wprowadza kilka nowości, między innymi nowe miejsca. Nasza wędrówka przestaje ograniczać się do przemierzania gwiezdnych połaci kosmosu, mamy możliwość zwiedzenia kilku planet - oceaniczną, kryształową, nawet Ziemię. Prócz typowej rozgrywki w pojedynkę, gra oferuje dwa tryby - multiplayer lokalny i online.
W czasie rozgrywki warto zbierać klucze, które następnie możemy wymienić na przykład na dodatki kosmetyczne do naszego statku, nowe bronie lub najwyższy poziom trudności. Podczas solowej gry otrzymujemy również ordery za osiągnięcia takie jak np. celność, nieśmiertelność, lub przebycie układu słonecznego bez użycia satelitów czy rakiet. Dla mnie takie drobiazgi zawsze były zachęcające - nie spocznę bez zdobycia ich wszystkich :)
Z DLC gra oferuje świąteczne edycje. Nie wiem z praktyki, ale prawdopodobnie ograniczają się do wprowadzenia zmian kosmetycznych - kurczaki w halloweenowych bądź mikołajkowych trykotach, zastąpienie ich indykami na Święto Dziękczynienia czy też króliczkami na Wielkanoc.

Gry z serii Chicken Invaders są naprawdę przyjemne, a przejście całej fabuły daje sporą satysfakcję.
Polecam ;)

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Pitiri 1977

Bez ryzyka nie ma zabawy, więc pewnego razu pokusiłam się na losowy klucz Steam*, w nadziei na jakiegoś Wiedźmina etc... nope - Pitiri 1977. Stres. Czy 1977 to rok wydania? Czy to jakaś gierka wojenna typu bombardowanie z samolotu? Odpalam. Ta grafika - no cóż...
To tyle jeśli chodzi o moje pełne dystansu i nieco przesadzone podejście. Trudno mi cokolwiek napisać żeby nie zdradzać fabuły. Historia sama w sobie dość smutna i wpędzająca w refleksję. Sterujemy chłopcem o imieniu Eli. Naszą misją jest odnalezienie i uratowanie braciszka Sammiego, którego porwał kosmiczny potwór. Jesteśmy zwykłym, nieszkodliwym dzieckiem - i ma to swój urok. Umiejętności nabywamy wraz z biegiem rozgrywki, ale nadal nie są to jakieś super niszczycielskie moce. Swoją podroż zaczynamy na słonecznych przedmieściach... a kończymy w odległym kosmosie. Intrygujące, nie? W międzyczasie zbieramy "trójkąty", które bywają ukryte w różnych zamaskowanych miejscach - lubię takie dodatki. Rozgrywka opiera się na zwinnym manipulowaniu nabytymi umiejętnościami. Nie spotkamy wielu specjalnie kłopotliwych przeciwników (kilku, na których trzeba znaleźć sposób), ale na końcu oczywiście czeka nas boss.

Gra serwuje nam dwa zakończenia - jedno dostępne w dodatkach po przejściu gry. Oba wzbudziły we mnie trudne do określenia emocje. Nie chcę nic zdradzać, ale dla mnie ten zwrot akcji był na tyle zaskakujący i sensowny, żeby zapamiętać go na długo.
Sterowanie nieco toporne. W sytuacji, gdy szarżuje na Ciebie przeciwnik można się fatalnie pomylić. Może to kwestia przyzwyczajenia do innych klawiszy, albo moja nerwowość... nie wiem...

Gra wciąż ma kilka bugów, ale na szczęście autor nie unika kontaktu z graczami i jest chętny naprawiać błędy w aktualizacjach. Zdarzyło mi się beznadziejnie zablokować w teksturze, albo utknąć bez możliwości kontynuowania gry. Opisze teraz sytuacje, które mnie spotkały, więc jeśli traktujesz to jako spoiler - moje bezpieczne podsumowanie znajdziesz pod następnym obrazkiem.
  • Problem z nabyciem "Pin Injection 4"
    Rozwiązanie: Najpierw wybrać się po pin, a dopiero później aktywować zielone komputery odpowiedzialne za wypompowanie wody do sieci rur. Zrobienie tego w odwrotnej kolejności skończy się utknięciem i restartem rozgrywki.
  • Problem z przywróceniem przerwanego zasilania
    Rozwiązanie: Należy najpierw wypalić chwasty blokujące lewy wiatrak, a następnie prawy. W odwrotnej kolejności lewy wiatrak nie chciał działać - utknięcie, restart.
Gra jest stosunkowo krótka - można przejść przy jednym posiedzeniu. Po ukończeniu fabuły uzyskujemy dostęp do edytora map i bonusową umiejętność. Największymi atutami Pitiri są zapadający w pamięć soundtrack i oryginalność fabuły. Grafika, na którą z początku zareagowałam jak oparzona, idealnie wpasowuje się w klimat. Podsumowując - nie żałuję.
*Klucz nie pochodził ze strony o wątpliwej wiarygodności, wyłudzającej kasę z sms'ów, tylko z G2A.

sobota, 2 stycznia 2016

Spelunky

Coś dla niestrudzonych poszukiwaczy skarbów. Wciągająca platformówka z tym, co lubię najbardziej - losową generacją poziomów. Co więcej w każdym z nich mamy szansę na specjalne wydarzenie np. egipskie ciemności (skutecznie ograniczające widoczność), lub specjalnego bossa (np. Król Yeti) itp.
Gra została wydana w dwóch wersjach - darmowej i płatnej. Każda z nich ma swój specyficzny klimat. Pierwsza utrzymana w pikselowej szacie graficznej wydaje się być bardziej dynamiczna. Druga natomiast wprowadza kilka nowych elementów do rozgrywki - postaci, przedmioty, bronie, wydarzenia, przeciwników.

Celem gry jest przedarcie się przez 16 poziomów i pokonanie finalnego bossa - wielkiej złotej głowy. Brzmi banalnie, ale bynajmniej takie nie jest. Każda z map naszpikowana jest pułapkami i przeciwnikami. Niezłą pomoc może stanowić napotkanie sklepikarza, ale jeśli nie stać nas na jego towar i skusimy się na kradzież... może to być koniec naszej wędrówki. Przezorny sprzedawca zawsze nosi przy sobie dubeltówkę. Swoje punkty życia możemy podreperować ratując damę w opresji (lub dżentelmena... albo pieska...).
Co cztery poziomy zmienia się biom. Mamy okazję sprawdzić się w rojących od węży kopalniach, pełnych irytujących żab dżunglach, śliskich, lodowych jaskiniach będących domeną yeti i naszpikowanych pułapkami ruinach świątyni. Możemy też trafić na specjalne poziomy - Czarny Rynek (wiele towaru, wielu sprzedawców... wiele dubeltówek) i  Złote Miasto pełne bogactw.

Intrygującymi elementami pojawiającymi się w jaskiniach są ołtarz ofiarny i złoty idol. W przypadku tego pierwszego, po złożeniu krwawej ofiary otrzymujemy od bogini Kali losowy przedmiot, a każdy kolejny dar przybliża nas do naprawdę przydatnych błogosławieństw. W chwili, gdy zniszczymy ołtarz spada na nas klątwa i zostajemy ścigani przez chmarę pająków. Co dzieje się po zniszczeniu kolejnych ołtarzy? Polecam sprawdzić samemu, ale ostrzegam, ze Kali bywa okrutna. Złoty idol jest bardzo cennym łupem, ale próba kradzieży może skończyć się tragicznie - ściga nas wielka, kamienna kula, blokuje się droga ucieczki, spadamy na kolce, do lawy lub głębokiego jeziora pełnego piranii... same przyjemne rzeczy ;)
Wraz z postępem rozgrywki w klasycznej wersji Spelunky mamy szansę odblokować cztery pokoje udostępniające nam zmianę grywalnej postaci i minigry takie jak:
  • strzelanie do ruchomego celu,
  • pojedynek ze stadkiem sprzedawców,
  • ratowanie damy w opresji.
W wersji HD nie mamy tego dodatku. Zastąpiony został przez pojedynki z innymi graczami (tylko lokalnie) lub botami. Rozgrywkę można dostrajać pod względem ekwipunku, wyglądu mapy, ilości żyć i zwycięstw.
Spelunky najczęściej kończy się klęską gracza, a brak zapisu nie wydaje się być zachęcający. Mimo to, gra budzi w człowieku żądzę zwycięstwa, choćby miało kosztować kolejne sto rozgrywek. Co więcej, na zakończenie każdego z trzech pierwszych biomów (co cztery poziomy) mamy szansę spotkać Kopacza (Tunnel Man), który za  stosowną cenę jest w stanie wykopać dla nas skrót i dzięki temu będziemy mogli zacząć rozgrywkę 4/8/12 poziomów później. Warto przy tym pamiętać, że nic nie daje większej satysfakcji niż przejście tej gry od początku do końca.

Osobiście polecam. Spelunky to gra, która serwowała niezastąpiony relaks dla mojego umysłu w czasie studenckich sesji. Chociaż czasem denerwowałam się przy niej nawet więcej niż nad toporną całką, to zawsze z chęcią do niej wracam.

czwartek, 17 grudnia 2015

Turbo Pug

Przeczesując czeluście Steam'owych promocji natrafiłam na intrygującą grę - Turbo Pug. Pikselowa grafika, uroczy piesek, śliczny krajobraz i zniewalająco niska cena... czemu by nie spróbować? Eksperyment stał się strzałem w dziesiątkę. Gra nie wymaga od nas "gejmerskiego skilla" i sprowadza się do rytmicznego stukania w spację. To ma być takie ekscytujące?
W istocie. Turbo Pug zaskakuje swoją dynamiką i losowością. W czasie rozgrywki (umilanej przez dwie naprawdę chwytliwe melodie) możemy zaobserwować zmiany pór dnia i pogody, a nawet stać się ofiarą wyładowania elektrycznego. Wygenerowana mapa prawdopodobnie nigdy nie jest identyczna jak ta, w którą już zdarzyło się nam zagrać. Poziom trudności zwiększa się z każdym przemierzonym odcinkiem, a na drodze naszego uroczego zwierzątka stają coraz bardziej skomplikowane kombinacje przeszkód typu kolce, piły i jeziorka lawy. Jedynym minusem dotyczącym generacji poziomów jest ograniczona ilość fragmentów, z których składa się mapka - wysokie ryzyko deja vu.
Wraz z postępem (a gra jest mega uzależniająca - ostrzegam!) odblokowujemy nowe postaci, z których każda posiada swoje indywidualne cechy. Zagrać możemy np. dyniowym mopsem z świecącą w ciemności głową, igrającym z grawitacją kotkiem w skafandrze kosmicznym, tajemniczym pingwinem i wieloma innymi - w sumie jest ich 12.

Gra urzeka swoją prostotą i stanowi świetny zapychacz czasu, kiedy nasz mózg prosi się o chwilkę przerwy. Polecam :)

piątek, 27 listopada 2015

Gaming Girl

Gry komputerowe do niedawna postrzegane były jako rozrywka dla małych chłopców, źródło agresji i niszczyciel kręgosłupa. Z czasem zaczęły zyskiwać fanów w starszym gronie (a może po prostu młode pokolenie podrosło zatrzymując ze sobą swoją miłość do gier?), ale wciąż była to domena męska. Zaczęły powstawać mity na temat idealnych kobiet - krągła z przodu, pofałdowana w głowie i z padem w ręce. Chciałoby się rzec - oto jestem! Gdyby nie fakt, że teraz w zacnym dwudziestym pierwszym wieku o "Gaming Girl" nie trudno.

Moją miłość do gier zaszczepiono mi w dzieciństwie - starsze kuzynostwo, brat, rynek opanowany przez klasyki typu The Settlers, Heroes, Need For Speed, Diablo, Commandos, Stronghold, The Sims. Dziewczęce zabawy były nudne (no chyba, że lalki robiły za najemników). Pewnie dlatego do dzisiaj nie lubię się malować i stronię od sukienek, a włosy najchętniej spinam w kucyk i zasiadam przed komputerem.

Kontynuując moją 'zdefeminizowaną' historię - siłą rzeczy trafiłam na techniczne studia, gdzie poznałam moc programowania. Moim marzeniem stało się tworzenie gier, tudzież kariera gameplayera. Przede mną jeszcze długa droga, bo dopiero niedawno ktoś przekonał mnie, że marzenia można realizować, a teraz przecież najlepszy na to czas.